Piotr Apolinarski, dziennikarz i fotoreporter, wrócił niedawno z Ukrainy. Był w kilku miastach, objętych konfliktem, m.in. we Lwowie, w Kamieńcu Podolskim. Opowiada o życiu codziennym w czasie wojny i pomocy humanitarnej za wschodnią granicą Polski.
Skąd u Ciebie taka potrzeba, by być tam, gdzie trwa wojna, konflikt zbrojny, jest niebezpiecznie?
Była to potrzeba zawodowa, ale i czysto ludzka. Staram się być tam, gdzie dzieje się historia. Wcześniej byłem na Majdanie, teraz wróciłem z innych miast objętych rosyjską agresją. Warto podkreślić, że ten konflikt, napaść Rosji na Ukrainę, nie zaczęła się w lutym. Ona trwa od 2014 roku, gdy Rosjanie zajęli Krym. Teraz agresja zaczęła się na pełną skalę. To wydarzenia bez precedensu w Europie po II wojnie światowej. Mnie najbardziej interesował jej wymiar humanitarny. Jeździłem, pomagałem, przewoziłem ludzi na polską granicę, w drugą stronę woziliśmy leki, dary.
Na terenie Wielkiej Brytanii też odbywają się zbiórki darów. Czy nadal mają one sens? Czego ci ludzie najbardziej potrzebują?
Generalnie ludzie mają potrzebę niesienia pomocy innym, gdy widzą, że dzieje się krzywda. Dają to, co im się wydaje potrzebne. Nasycenie rzeczami pierwszej pomocy jest już duże, zapotrzebowanie na te artykuły zmalało. Teraz moim zdaniem ważniejsze jest wsparcie osób w Polsce, które niosą pomoc bezpośrednią uchodźcom. Często kończą im się zasoby – nie tylko chodzi o dary, ale o codzienne wsparcie, pracę, rozładowywanie rzeczy.
Co mówią ci, którzy zdecydowali się zostać na Ukrainie?
Są tacy, którzy uciekają, bo stracili wszystko i nie mają do czego wracać. Jak rodzice mojego kolegi z Mariupola, który zginął na froncie. Budynek, w którym mieszkali, został zbombardowany. Są tacy, którzy uciekają, by chronić swoje dzieci, ale liczą, że szybko tam wrócą. Ale wielu zostaje. Ruch odbywa się też w drugą stronę, na Ukrainę ciągną ludzie z całego świata, by walczyć w obronie tego państwa. Nie mają innego wyjścia – muszą bronić swojej ojczyzny. I dobrze im to wychodzi, są bitni, skuteczni. Każda osoba, którą spotkałem, miała swoją historię, zwykle tragiczną, bo potracili bliskich. Nawet jak indywidualnie trochę inaczej postrzegali ten konflikt, to każdy z nich mówi, że to tragedia, która nie powinna się wydarzyć.
Gdzie dokładnie byłeś na Ukrainie?
Byłem m.in. we Lwowie, w Kamieńcu Podolskim i w wielu innych małych miejscowościach, do których nie dociera pomoc, albo dociera w małym stopniu. Niektórych lokalizacji nie chcę ujawniać, bo wciąż są tam moi znajomi.
Trafiłeś w rejony bezpośredniego zagrożenia?
Pierwszy dzień po moim przyjeździe, robiliśmy materiał ze Lwowa. W trakcie montażu uruchomił się alarm bombowy. Poszliśmy do schronu w piwnicy. Była z nami mama z dzieckiem, która uciekała tam z płaczem. Ale kilka dni później, gdy znowu w nocy zawyły syreny, schron był pusty, nikt tam się nie chował, ludzie byli już odporni na to. Ja jednak mam inną perspektywę. Wracam do domu, do Polski, gdzie jest bezpiecznie, a wielu tych ludzi, nie ma gdzie wracać, bo często stracili wszystko. To ich historie są ważne, to je trzeba opowiadać.
Będziesz wracał na Ukrainę?
Zapewne tak. Jeżdżę tam od 2014 roku. Pewnie pojadę z pomocą humanitarną, ale będę też dokumentował zbrodnie wojenne, które się tam dzieją. Podsumowując – pamiętajmy, że ten konflikt wciąż trwa, nie możemy pozwolić, by społeczeństwo o nim zapomniało, bny nam spowszechniało czy się znudziło. To byłoby największe zagrożenie dla nas. Nie żyjemy w czasach, gdy pokój jest gwarantowany. Za chwilę może dotrzeć i do nas.
Łukasz Zalewski, Dariusz Chrost