Spadł nam Pan z nieba. Wakacyjne przygody

  • Post author:
Udostępnij:

„Spadł nam pan z nieba” – powiedziała dziewczyna, którą kilka minut wcześniej minąłem
w Kościelisku, a która z drugą dziewczyną i chłopakiem stała na przystanku autobusowym, dyskretnie i nieśmiało próbując złapać „stopa”. Było po 22. Wracałem z Term Chochołowskich. Zrobiłem zakupy, wróciłem na przystanek i zapytałem, czy rzeczywiście potrzebują transportu, bo o tej godzinie raczej już nic nie jeździ. Potrzebowali. Okazało się, że kolega przyjechał do nich z Warszawy i nie miał jak się dostać z Zakopanego do Kościeliska. Pojechaliśmy więc po niego razem: ów chłopak, który okazał się nauczycielem matematyki, geografii i chemii (pasję było czuć od niego na kilometr) i dwie jego byłe już uczennice, absolwentki liceum. No i ja, który „z nieba spadłem”. Ów wychowawca sam, z własnej inicjatywy, za własne pieniądze pojechał w góry ze swoimi byłymi uczniami. Jak dla mnie – klasa! Przeczytajcie koniecznie cały tekst naszego stałego felietonisty, księdza Bartosza Rajewskiego.

Reklama

Jadąc z Kościeliska do Zakopanego, rozmawialiśmy o życiu, przeszłości i przyszłości. Wychowawca uwielbia młodzież i szkołę, a szkoła i młodzież uwielbiają jego. Przyszli studenci, absolwenci nie byle jakiego warszawskiego liceum, będą studiować: medycynę, stomatologię i informatykę z grafiką komputerową. Chłopak, w czasie gdy ja rozmawiałem z wychowawcą, opowiadał dziewczynom o książce, którą przeczytał w czasie ośmiogodzinnej podróży pociągiem z Warszawy do Zakopanego. Ambitne i raczej rzadko spotykane w naszych „smartfonowych” czasach – pomyślałem.

Tak dochodzimy do punktu kulminacyjnego naszej niedługiej podróży. Zawsze uwielbiam ten moment konsternacji, zdziwienia, zawieszenia głosów i milczenia, gdy zaczynam mówić o sobie, a więc: że jestem księdzem, że mieszkam w Londynie, że kocham bardzo moich parafian i w ogóle jestem totalnie szczęśliwym człowiekiem, a kiedyś przecież też sam kończyłem liceum, a później, gdy byłem już księdzem, uczyłem w szkole w Miłosławiu, gdzie było niesamowicie pięknie, wręcz cudownie. I ten samochód, którym jadę, a oni – „autostopowicze” ze mną, to właśnie z Miłosławia, gdzie mam wspaniałych przyjaciół, którzy auto mi pożyczyli. A Miłosław to niezwykłe miejsce…

Później to oni mówią o sobie. Następnie ja odpowiadam na ich pytania, typu: „Kto przy zdrowych zmysłach zostaje dzisiaj księdzem?”. Albo: „To pan był na termach, jak każdy normalny człowiek?”. Odpowiadam, że ksiądz na termach to jeszcze nic niezwykłego i opowiadam im historię o ortodoksyjnych Żydach, których spotkałem w saunie. Mówię o tolerancji, szacunku, wierze w Jednego Boga.

I tak dojeżdżamy do Kościeliska, na przystanek, z którego ich zabrałem. Uścisk dłoni na pożegnanie. Życzenia pięknego wakacyjnego czasu.  „Co możemy dla księdza zrobić” – pyta wychowawca. „Skoro spadłem wam z nieba, to się za mnie pomódlcie, Jeśli się modlicie…” – odpowiadam. Wychowawca: „Ja na pewno!”. Na to jedna z dziewczyn: „Nie pamiętam, kiedy ostatnio się modliłam, ale dzisiaj na pewno się pomodlę”. „Ja też!” – z entuzjazmem dodaje jej koleżanka. „Jestem niewierzący – wyznaje chłopak – ale dzisiaj znów uwierzyłem w ludzką dobroć i życzliwość” – dodaje.

To by było na tyle. Nie wiedziałem po co jadę do tego Zakopanego. Pojechałem zupełnie spontanicznie, bez celu, bez planu i – jak nigdy – sam. Teraz wiem, po co tam pojechałem. Wychowawca podbiegł jeszcze na chwilę, gdy odjeżdżałem. „Proszę księdza! Proszę poczekać!” – krzyknął, pukając w szybę przednich drzwi samochodu. „W naszej szkole na religię nie chodzi już nikt. Oni też nie chodzili. Ale przez te pół godziny zrobił ksiądz więcej, niż przez setki godzin lekcji religii. Dziękuję!”.

I ja dziękuję Bogu. Jeśli czytasz ten tekst, a będziesz się dzisiaj modlił, pamiętaj o tych młodych i ich wychowawcy.

Ks. Bartosz Rajewski

proboszcz jednej z najstarszych polskich parafii w UK

– św. Wojciecha na Kensington & Chelsea w Londynie

(www.parafia-kensington.uk)

Reklama

Udostępnij: